Pieczony pstrąg- czyli oswajamy rybę

Zawsze irytował mnie fakt, iż mówiono nam, czy raczej wmawiano, że my, Polacy, jemy za mało ryb, a jednocześnie w przeciętnym sklepie czy markecie do kupienia był śledź, makrela, tuńczyk, szprotki, karp i czasem, sporadycznie, jakaś “ekstra” ryba. Na całe szczęście te czasy powoli odchodzą w zapomnienie. Ludzie uczą się mądrze jeść i gotować. Szukają dobrych produktów, doceniają zdrową żywność. Takie prawo rynku- zwiększa się popyt to i podaż rośnie, czyli sklepów z rybami przybywa a i marketowe lady są coraz bardziej różnorodne. Nadal boimy się próbować, eksperymentować, ryba na obiad kojarzy nam się z rozmrożonym kawałkiem “czegoś”, smażonym w panierce na tłuszczu. Ryba równa się cały dom w rybnym zapachu smażeniny. Otóż nic bardziej mylnego. Warto jest poznać różne techniki przygotowywania, warto nawet pomęczyć się z ośćmi 😉

Na gatunkach ryb się nie znam, ze smakoszami nie podyskutuję, ale staram się kupować ryby z pewnego źródła i tylko wtedy, gdy znam ich pochodzenie. Ostatnio natchnął mnie widok pstrąga w sklepowej lodówce. Przezroczyste, a nie mętne oczy, różowe skrzela no i zapach to najprostsze kryteria oceny świeżości. Sprawianie i filetowanie ryb idzie mi raczej marnie, więc kupuję takie, które już tych czynności ode mnie nie wymagają.

Pstrąga postanowiłam upiec w folii, ale wydarzyła się rzecz w moim domu niesłychana i folia zniknęła… obiad za pół godziny a sklep za daleko… więc folię zastąpiłam naczyniem żaroodpornym.
Przygotowywałam dwie ryby po około 300 g. Zaczęłam od umycia i wytarcia ryby oraz od nacięcia w 2-3 miejscach skóry ryby, z obu stron, by i od strony skóry wniknęły w mięso wszystkie aromaty. Środek lekko posoliłam i popieprzyłam. Wycisnęłam do miseczki dwa ząbki czosnku i widelcem wgniotłam go w około 100 g masła- dobrze jest je wyjąć wcześniej z lodówki, by nie miało przesadnie zwartej, twardej konsystencji. 3/4 tego czosnkowego masła włożyłam do środka ryb, gdzie znalazł się również w sumie pęczek koperku i pół pęczka pietruszki oraz po dwa plastry sparzonej uprzednio cytryny. Na spód naczynia sypię nieco soli i pieprzu. Wkładam ryby. Wierzchnią skórę także solę i pieprzę, układam kilka plasterków cytryny oraz rozkładam w kilku miejscach na rybie pozostałe masło- gotowe.

 

Przykrywam i wstawiam do piekarnika nagrzanego do 190 stopni, górna i dolna grzałka. Piekę tak około 20 minut, potem odkrywam naczynie aby ryba lekko się zrumieniła, ale nie dopiekam jej dłużej niż 10 minut- mogłaby się przepiec a co najgorsze przesuszyć.
Nie byłabym jednak sobą, gdyby nie zaproponowała obiadowych dodatków. Moja wersja obejmuje gotowane szparagi i pieczone pomidorki.
Szparagi, wybrałam zielone, gotujemy według przepisu klasycznej sztuki kulinarnej- w lekko osolonej wodzie, związane, na stojąco w garnku pod przykryciem, aby ich delikatne główki wystawały ponad wodę i miały szansę ugotować się niejako na parze. Jeśli po odcięciu/ odłupaniu włóknistych końcówek szparagi nadal są za wysokie na jakikolwiek garnek, który posiadamy- proponuję je po prostu przeciąć na pół. Wtedy część z główkami będzie się gotowała na stojąco według wszelkich prawideł a dolne części pięknie się ugotują. Może nie będą wyglądały tak spektakularnie jak ugotowane w całości- smukłe, długie, ale ugotują się bardzo dobrze i główki nie rozpadną w wodzie. Do szparagów wybrałam sos beszamelowy. Roztopiłam masło, do masła łyżka mąki, potem powolutku dolewałam mleko ciągle mieszając. Na koniec sól, dużo pieprzu i sproszkowanej gałki muszkatołowej- ot i wszystko . Ale szparagi równie dobrze będą smakowały skropione odrobiną cytryny i oliwą, lub masłem z bułką tartą, albo po prostu ugotowane z ząbkiem czosnku.
Jeśli o pomidory chodzi- najbardziej lubię piec koktajlowe i to najlepiej wraz z gałązką. Pięknie prezentują się potem na talerzu.
Pomidory myję, suszę, wkładam do naczynia żaroodpornego. Lekko solę, pieprzę, dodaję estragon i tymianek, obficie polewam oliwą z oliwek i łyżeczką octu winnego lub jabłkowego. Wszystko dokładnie mieszam, by pomidorki były całkowicie pokryte oliwą. Wykałaczką nakłuwam każdego 2-3 razy aby nie pękały. Wstawiam do piekarnika mniej więcej na 10 minut od wstawienia do niego ryby. Gdy już dopiekę rybę odstawiam ją na jakieś 10 minut pod przykryciem i w tym czasie w piekarniku włączam termoobieg, lub górnego grilla jeśli posiadacie i te 10 minut dopiekam by się leciutko zaczęły złocić.
Gotowe. Można wszystko nakładać i pałaszować. Przepis składa się z kilku elementów, ale wszystko w praktyce robi się szybko i łatwo. jak widać…warto spróbować!

 

I zostają same…zgliszcza 🙂

Ziemniaczana na grilla

Polacy uwielbiają grillować. Wraz z nadejściem wiosny masowo wylegamy do ogródków, spędzamy czas na świeżym powietrzu i jemy. Coraz bardziej różnorako. Zwykłe kiełbaski, czy kaszanka nigdy nie wyjdą z mody, ale coraz częściej sięgamy po bardziej wyrafinowane potrawy, często nawet bardziej złożone niż najbardziej urozmaicony szaszłyk.

Zapewne przepisów na pychotki do przygotowania na grillu u mnie nie zabraknie, ale teraz chciałabym zaproponować dodatek- sałatkę. Ziemniaczana- banalna? Nie musi taka być. Dzisiaj przedstawię wersję, która z powodzeniem może być też naszym drugim śniadaniem i wcale nie odczujemy braku ugrillowanego mięsa na talerzu.

Ziemniaki gotuję pilnując aby zmiękły, ale nie rozgotowały się. Kroję w kostkę i dorzucamy do nich słodką kukurydzę. Do oddzielnej miseczki wkładam tłusty twaróg, wlewam oliwę, dodaję posiekaną natkę pietruszki i dwa razy tyle szczypiorku, dodaję 2-3 łyżeczki majonezu. Wszystko rozgniatam widelcem na dość gładką masę, można pomóc sobie blenderem, ale polecam jednak rozgniatać i zachować grudkowatą fakturę sera. Powstała mikstura powinna mieć konsystencję gęstej śmietany- w razie potrzeby można ją rozrzedzić większą ilością oliwy lub jogurtem naturalnym. Solę, pieprzę i tak oto powstaje sos, czy też raczej dość znaczący składnik naszej sałatki, który spoi całość.
Zwykły biały twaróg doda nieco kwasowości, którą złamiemy kukurydzą, ale przy tym nie narzuci sałatce swego smaku, a taki efekt otrzymujemy dodając na przykład sera typu feta. Uważam, że warto korzystać i oswajać lokalne produktu- efekt może nas zadziwić. A jeśli chcemy być jeszcze bardziej “lokalni” zamiast kukurydzy użyjmy świeżej słodkiej papryki, będzie równie pysznie.

Z sałatką nie ma wiele roboty a stanowi naprawdę oryginalny dodatek do grillowanego mięsa. Jeśli cokolwiek zostanie- na drugi dzień wystarczy dodać kawałki wędzonej ryby lub rybę w sosie własnym z puszki i królewskie drugie śniadanie gotowe!

Orientacyjne proporcje składników:

  • 10 średniej wielkości ziemniaków
  • puszka kukurydzy
  • kostka białego sera, czyli ok 250 g
  • pęczek szczypiorku- najlepiej cienkiego
  • pół pęczka pietruszki
  • 5 łyżek oliwy z oliwek
  • 2 łyżeczki majonezu
  • sól i pieprz wedle smaku

 

Pierogi polskie czyli ruskie

Źródła mówią, że przywędrowały do nas w Dalekiego Wschodu już w XII wieku. O pierogach, a właściwie pierożkach, pisał już sam Mistrz Czerniecki, autor pierwszej polskiej książki kucharskiej. Jego przepisy, spisane w XVII wieku, to zarówno gotowane, pieczone, jak i smażone pierogi. Na słodko, z konfiturą różaną, ale i na słono, z farszem z nerki cielęcej. Na bazie ciasta francuskiego, drożdżowego, ale także zbliżonego do dobrze nam obecnie znanego ciasta na pierogi.

W moim domu rodzinnym od zawsze robiło się bardzo klasyczne pierogi. Z mięsem; z mięsem i kapustą; z kapustą i grzybami; mięsem, kapustą i grzybami… możliwe były przeróżne wariancje na temat kapusty, mięsa i grzybów 🙂 Rzadko jadło się pierogi na słodko, natomiast pomysł pierogów z twarogiem na ostro, był chyba moim bliskim ideowo obcy. Do pewnego momentu…

Dawno temu odkryłam, że najczęstszym, choć nie jedynym, powodem naszych kulinarnych antypatii jest złe przygotowanie, podanie lub doprawienie potrawy. W mojej rodzinie tak było ze wspomnianymi pierogami ruskimi, czyli de facto jednymi z najbardziej polskich! Pierogi te pochodzą z kresów, dawnych terenów Rzeczpospolitej i aż do zmiany przebiegu granic po II Wojnie Światowej, zwane były po prostu polskimi. Dopiero po oddzieleniu terenów dawnej Rusi Kijowskiej od Polski zaczęto nazywać je ruskimi. Co ciekawe, w restauracji we Lwowie nie zamówicie pierogów ruskich, tam ciągle funkcjonują jako pierogi polskie.
Ciasto, ziemniaki, biały ser- większość ludzi kojarzy to połączenie z dość nijakim, trochę mdłym smakiem. A wystarczy jedynie kilka drobnych chwytów, by ten smak, jak to mówią- podkręcić.

Składniki na ciasto i farsz na około 60 średniej wielkości pierogów to:

  • 1 kg mąki
  • jajko
  • szczypta soli
  • woda
  • 3-4 łyżki oleju
  • 1 kg tłustego białego sera
  • 1,5 kg ziemniaków
  • duża cebula
  • 5-6 łyżeczek majeranku
  • 2 łyżeczki oregano
  • sól i pieprz

Zagniatamy ciasto do momentu aż z łatwością odchodzi od dłoni, lecz nadal jest lekko kleiste, a po zagnieceniu owijamy w folię spożywczą i odkładamy na 30 minut w chłodne miejsce. Efekt Was zadziwi. Ciasto będzie wilgotne, sprężyste i gładkie, łatwiejsze do rozwałkowania i sklejania. Dzielimy ciasto na mniejsze części i rozwałkowujemy podsypując mąką. Wycinamy kółka specjalnymi foremkami do pierogów lub szklanką. Przed napełnianiem ich farszem polecam sprawdzić, czy ciasto łatwo się skleja i nie jest za cienkie lub za grube. Na tym etapie możemy jeszcze nad nim popracować.

Cały sekret tych pierogów to farsz. Nigdy nie odmierzam proporcji sera do ziemniaków, najbardziej jednak lubię, gdy ziemniaków jest delikatnie więcej niż sera. Ziemniaki gotuję z wyprzedzeniem, najlepiej dzień wcześniej. Dzięki temu tracą nieco ze swej kleistości, a co za tym idzie, łatwiej jest upychać farsz w cieście, bo w końcu pierogi muszą być cudownie pękate!
Ziemniaki, biały tłusty ser i cebulę mielę maszynką na małych oczkach. Do tak rozdrobnionych składników wsypuję zioła, solę i dodaję dużą ilość czarnego pieprzu. Nie bójmy się doprawić mocniej niż zwykle, neutralne ciasto niejako gasi smak farszu, więc dobrze, aby był wyrazisty.

 

Jeśli farsz będzie zbyt wilgotny, możecie zapakować go do rękawa cukierniczego, zlepić przygotowane z ciasta placki, pozostawiając niewielki otwór, przez który będziecie wciskać go do środka. Jeśli nie posiadacie rękawa, wystarczy na przykład woreczek do mrożenia żywności z obciętym rogiem.

 

 

I tyle, nic więcej. Proste składniki, a efekt obłędny. Teraz pozostaje już tylko ugotować pierogi w lekko osolonej wodzie.

Gotuję około 3 minuty po ich wypłynięciu na powierzchnię. Tak jak wspomniałam- wodę solę tylko odrobinę, zwłaszcza, że na moim stole te pierogi zawsze lądują okraszone wytopionym boczkiem lub podgardlem z cebulką, co również dodaje potrawie słoności.

Jeśli chcecie podać je jako jedną z potraw na wigilijnym stole można po prostu odsmażyć je na oleju. Cudownie chrupiąca złota skórka- to jest to! Można również podać w wersji z wody, okraszone cebulką podduszoną na maśle lub polane gęstą śmietaną, oprószone kminkiem, czarnuszką lub innymi ulubionymi ziołami.

Krewetki Raz-Dwa

Zanim zaczęłam podróżować i smakować dań regionalnych, oryginalnych, niespotykanych czy wręcz dziwacznych, wrodzona ciekawość prowokowała do odkrywania nowych smaków we własnej kuchni.

Krewetki, obecnie dość często pojawiające się na polskich stołach, za czasów moich nastoletnich eksperymentów kulinarnych były raczej rarytasem. Nie dość, że drogim to naprawdę ciężko dostępnym. Mój sposób na krewetki, który zrodził się właśnie podczas tych młodzieńczych prób, jest bardzo prosty, wręcz banalny, choć mam nadzieję, że nie prostacki 😉

Czuję się w obowiązku zaznaczyć, iż wypisując moje rady, porady i mądrości mam na myśli krewetki tygrysie, te większe, a nie malutkie koktajlowe. Te ostatnie nadają się raczej na bazę do sosu lub gdy krewetka nie jest gwiazdą dania, w którym zamierzamy go użyć. Jeśli mamy gotowane i mrożone- oczywiście trzeba je rozmrozić. Niektórzy po prostu przelewają je wrzątkiem, ja jednak wolę wyjąć je odpowiednio wcześniej na sitko, aby rozmrażając się powoli oddawały całą niepotrzebną wodę lecz by jednocześnie uniknąć niepotrzebnego kontaktu z wysoką temperaturą.

Najlepiej oczywiście jeśli mamy do dyspozycji świeże “robale”- jak nazywa je moja mama. Można kupić obrane lub w całości i obrać je tuż przed przygotowaniem. Obieranie krewetek nie należy do najprostszych czynności. Trzeba mieć sporo wprawy aby zrobić to szybko. Do dań, w których krewetka jest wyłącznie jednym ze składników polecam jednak je obrać. Wyobrażam sobie bowiem, że jedząc makaron z sosem, niekoniecznie trzeba mieć ochotę męczyć się z obieraniem krewetek.

Jednak w przypadku, o którym piszę, nie ma niczego piękniejszego jak utaplanie paluszków w przepysznym sosie! Należy również pamiętać iż głowa i pancerz oddają z siebie ogrom aromatów- uważam, że pozbywanie się ich przed gotowaniem odbiera wiele z ostatecznego smaku potrawy.

Do przygotowania około 250 gramów krewetek oprócz rzeczonych głównych bohaterów potrzebujemy:

  • łyżkę masła
  • oliwę (polecam tę aromatyzowaną ostrą papryką)
  • papryczkę chili, świeżą lub suszoną
  • duży ząbek czosnku pokrojony w jak najdrobniejszą kosteczkę i 4 ząbki obrane lecz pozostawione w całości
  • mała cebula- również posiekana w kostkę
  • duży pęczek pietruszki
  • pół cytryny
  • sól i pieprz (najlepiej grubo mielony)

Na patelnię wlewam około 2 łyżek oliwy, podgrzewam i wrzucam całe ząbki czosnku. Czosnek chcę równomiernie podsmażyć z obu stron, gdy jedna ze stron jest już mocno złota przewracam każdy ząbek na drugą stronę i dorzucam posiekaną papryczkę oraz cebulę. Solę- dzięki temu cebula zacznie szybciej oddawać swoje soki, zmięknie, zacznie się rumienić lecz nie przypali się. Gdy cebula się zeszkli, rozpuszczam masło na brzegu patelni, pochylając ją delikatnie by płynny tłuszcz powoli spływał ku obsmażonym składnikom. Dzięki temu połączy się z tym co już na patelni, nie obniżając jednak gwałtownie temperatury. Dorzucam posiekany ząbek czosnku i krewetki. Smażę krótko- szalona precyzja, prawda? Duże, świeże krewetki w pancerzu smażę w sumie około 10 minut, duże lecz obrane- krócej, 5-6 minut. Gotowane około 3-4 minut. Na koniec dodaję jeszcze troszkę masła, sok z połówki cytryny i posiekaną natkę pietruszki. Próbuję sosiku, który powstaje na patelni, dosalam i dopieprzam jeśli jest taka konieczność.

Tak przygotowane krewetki najbardziej lubię serwować po prostu stawiając przed zainteresowanymi głodomorami gorącą patelnię. Każdemu wręczam porcję bagietki z masłem czosnkowym i nie pozostaje wtedy już nic innego jak tylko delektować się czosnkowo-krewetkowym specjałem. A magicznie najlepsza jest końcówka tego posiłku… gdy przy pomocy pieczywa można czyścić patelnię z rozkosznych pozostałości. I teraz muszę walczyć ze ślinotokiem…

Szczawiowa wiosna na talerzu

W końcu zielono, nieco cieplej, słoneczniej… Biegnę na łąkę, zanim jakiś maniak z kosiarką dorwie się do soczystej pachnącej trawy, i szukam szczawiu.

Nigdy nie smakuje tak, jak wiosną, gdy jest młody, świeży i kruchy. Świetnie sprawdza się do sałatki, na kanapkę zamiast sałaty, ale ja wiosną najbardziej czekam na zupę. Jest to jedno z tych dań, które przyrządzane i podawane jest w sposób wieloraki. Subtelny kwaśny smak szczawiu pozwala poszaleć i zestawić go na przykład z pikantną kiełbaską czy słodyczą jajka. Moja wersja jest dość klasyczna i sycąca. To jakby pierwsze i drugie danie w jednym.
Zupa dobrze smakuje uwarzona na bulionie, najlepiej ugotowanym na żeberkach, ale poniższa wersja na masełku jest o wiele szybsza w przygotowaniu, a równie smaczna.

Składniki na zupę to:
  • świeży szczaw, ok. 500 g
  • ząbek czosnku
  • solidna łyżka kwaśnej śmietany
  • łyżka masła
  • sól i pieprz
  • ziemniaki, 2-3 na porcję
  • słonina, ok 100 g
  • cebula
  • szczypta cukru
  • jajka

W garnku gotujemy lekko osoloną wodę z ząbkiem czosnku.
Szczaw dokładnie myjemy.

Dobrze jest także lekko go posiekać.

Ilość zależy od tego, jakiej gęstości lubimy zupę. Pamiętajcie, że znacznie zmniejszy swoją objętość w trakcie gotowania. Ja z 500 g szczawiu przygotowuję mniej więcej 3 litry zupy. Łyżkę masła rozpuszczamy na patelni, pilnując by temperatura nie była zbyt wysoka i masło się nie przypaliło.

Dodajemy szczaw i podduszamy kilka minut na średnim ogniu.

Wrzucamy do wrzątku i gotujemy 2-3 minuty. Zaprawiamy uprzednio rozbełtaną w kilku łyżkach ciepłej wody śmietaną.

Zupa nie potrzebuje już wiele. Sól, pieprz- to przyprawy, które są obowiązkowe. Lubię dodać dużą ilość pieprzu, ale trzeba z nim uważać, gdyż w trakcie gotowania raczej nabiera mocy niż ją traci. Dodajemy także odrobinę cukru- dodatkowo podkreśli kwaśny smak zieleniny. Jeśli natomiast zupa okaże się za mało kwaśna możemy pomóc sobie niewielką ilością soku z cytryny lub zakwasem przygotowanym na biały barszcz. Ziemniaki gotujemy w lekko osolonej wodzie.

Cebulę i słoninę kroimy w kostkę.

Podsmażamy tworząc z nich okrasę.

Na twardo gotujemy jajka.

Mój ulubiony sposób serwowania tej zupy to zalanie nią ugotowanego na twardo jajka i okraszonych słoninką ziemniaków. Pychota!

Jajko i śmietana są obowiązkowe, ze względu na neutralizację szkodliwych szczawianów zawartych w naszym zielonym bohaterze.

Zupa bardzo smakuje dzieciom, jednak czasem nie odpowiada im konsystencja liści. Nic prostszego, wystarczy zupę zmiksować. Można podać ją z grzankami lub podprażonymi ziarnami, na przykład dyni.

Panna Cotta dla Pana Taty

Włochy… tak, to jest w moim życiu od wielu lat ukochana destynacja na wszelkie urlopy, dłuższe wojaże, ale i krótkie wypady. Choć ubóstwiam polską kuchnię to lubię eksperymentować także z innymi, a z włoską w szczególności. Lubię ją za prostotę składników, często także procesu samego przygotowania a jednocześnie za szlachetne i złożone smaki. Wielu potraw nie da się wiernie odtworzyć, może to kwestia innej jakości składników, niektóre zresztą nadal nie są u nas dostępne, zwłaszcza te stosowane regionalnie. Ale moja teoria jest jednak taka, że bez włoskiego powietrza w garnku, unoszącego się w kuchni zapachu świeżo przygotowanego espresso i gwaru popijających winko lub spritz ludzi- potrawa nigdy nie będzie tak dobra.

Można powiedzieć, że będąc we Włoszech uprawiam rodzaj turystyki kulinarnej. Żadne muzeum nie sprawiło mi nigdy tyle przyjemności co cudowny posiłek zakończony stwierdzeniem “ale się najadłam!” dokładnie w chwili, gdy na stół wjeżdża deser. Ulubiony- pannacotta. Na nią nawet przejedzona zawsze znajdę miejsce.

Zawsze wydawało mi się, że to wielka sztuka zrobić ten słodki aksamitny deser. Od momentu gdy spróbowałam zrobić go sama i wyszedł super smaczny- robię go bardzo często i eksperymentuję z różnymi połączeniami smaków. Dzisiaj wersja dla mojego taty, który lubi kawę a nader wszystko czekoladę.

Do przygotowania deseru wykorzystuję filiżanki do kawy, myślę, że ich pojemność to koło 200 ml, ale i tak nigdy nie zalewam ich do pełna. Lubię dość kaloryczną wersję tego deseru, ale wychodzę z założenia, że lepiej przygotować mniejszą porcję a bardziej treściwą i bogatą w smaku.

Najpierw przygotowuję galaretkę z kawy. Około 200 ml wody podgrzewam w garnuszku jednak nie doprowadzam do wrzenia, rozpuszczam w niej czubatą łyżeczkę kawy rozpuszczalnej, słodzę według uznania, dodaję substancję żelującą- w przypadku żelatyny potrzebuję łyżeczki proszku na tę ilość płynu. Studzę, przelewam do opłukanych zimną wodą filiżanek tak, aby kawowa galaretka utworzyła mniej więcej centymetrową warstwę i wstawiam do lodówki. Mała ilość galaretki dość szybko się zsiada, więc od razu przystępuję do przygotowania reszty deseru. Dla zagorzałych fanów kawy, proponuję zastąpienie kawy rozpuszczalnej esencjonalnym espresso, łączymy wtedy kawę z wodą w stosunku 1/3- zbyt duża ilość kawy spowoduje, że galaretka będzie zbyt gorzka.

500 ml śmietanki “trzydziestki” podgrzewam, dodaję pół łyżeczki cukru aromatyzowanego wanilią lub prościej- cukier wanilinowy, oraz 2-3 łyżki białego cukru. Przy pomocy tarki do parmezanu lub przystawki, na której zwykle ściera się surowe ziemniaki na pulpę- ścieram drobniutko gorzką czekoladę, około 1/3 tabliczki i dodaję do śmietanki. Gdy już czekolada się rozpuści dodaję odpowiednią ilość substancji żelującej (gdy instrukcja użycia na opakowaniu mówi o dodaniu 2-3 łyżeczek na 0,5 litra płynu to do pannacotty zawsze dodaję 2, by była bardziej delikatna), studzę. Chłodną śmietankę wylewam na zastygłą kawową galaretkę, całość znowu trafia do lodówki- i właściwie gotowe 🙂

Deser jest słodki i bardzo przyjemny w konsystencji, kawowy smak galaretki łamie kremową słodycz śmietanki i podkreśla jej czekoladowy posmak. W wersji codziennej podaję po prostu w filiżance. By było bardziej elegancko- wyjmuję na talerzyk oprószony cukrem pudrem i przybieram listkiem mięty. Można także przygotować jasny karmel lub czekoladowy sos jako dodatek.

Aby wyjąć deser z filiżanki w ładnej, pełnej formie wystarczy, że filiżankę zanurzymy na kilka sekund w misce z gorącą wodą, oczywiście uważając, żeby woda nie nalała się do środka 😉 Jeśli deser przygotowaliście w cienkich plastikowych lub silikonowych formach- zwykle wystarczy ogrzać je w dłoniach. Słodkiego gotowania!

 

Wariacje na temat kurczaka

Jaki jest kurczak- każdy widzi. Można go przyrządzić na niezliczoną ilość sposobów w zależności od upodobań, czy po prostu aktualnego widzimisię. Można się spierać o to, czy jest zdrowy, w jaki sposób powinien być hodowany, by dogodzić mięsożercom wspaniałym smakiem… ale ja chciałabym się skupić na szybkim i efektywnym jego przyrządzeniu. Przygotowanie rozciągnięte jest w czasie na dwa dni… ale czynności, które trzeba wykonać, nie zajmują przesadnie dużo czasu.

Kurczaka kupiłam dzień wcześniej, oczywiście umyłam, wytarłam do sucha i przełożyłam do miski. W oddzielnej miseczce wymieszałam przyprawy do marynaty. Zwykle robię takie mieszanki pod wpływem chwilowej kulinarnej niepoczytalności i w miseczce ląduje to, co akurat wpadnie w rękę. Tym razem w zamierzeniu kurczak ma być pikantny i z nutą rozmarynu więc tak też komponowałam moją miksturę.

Do miseczki trafiły:

  • czubata łyżeczka soli
  • łyżeczka czarnego pieprzu, ja polecam świeżo i grubo zmielony lub rozdrobniony w moździerzu
  • łyżeczka ostrej papryki
  • 3 łyżeczki słodkiej papryki
  • szczypta zmielonej papryczki jalapeno
  • pół łyżeczki tymianku
  • pół łyżeczki kurkumy

Wszystko mieszam i zalewam oliwą aby powstała lekko lejąca się pasta, a następnie nacieram nią kuraka. Zostawiam około 2 łyżeczek oliwy z przyprawami by wlać ją także do środka. W środku ląduje również dość duża gałąź rozmarynu. Druga taka będzie leżała na wierzchu kurczaka i całą noc oddawała mu swój aromat. Jeśli nie macie świeżego rozmarynu możecie go oczywiście zastąpić suszonym. Jeśli są to ususzone listki w całości- polecam rozbić na proszek lub po prostu lekko posiekać. Jeśli listki pozostaną w całości to rozgryzane wraz z kurczakiem mogą zdominować jego smak, a tutaj chodzi jedynie o przyjemny ziołowy aromat pośród słodyczy i ostrości papryki.

Następnego dnia kurczak opuszcza lodówkę przynajmniej godzinę przed pieczeniem, dobrze jeśli zbliży się do temperatury otoczenia. Dzięki temu szybciej złapie temperaturę nagrzanego piekarnika i zamknie w sobie większą ilość soków. Kurczak wraz z gałązkami rozmarynu trafia do rękawa, rękaw na blaszkę lub do spodu od naczynia żaroodpornego i do piekarnika nagrzanego do 180 stopni, górna i dolna grzałka. Przyprawy nie spalą się, choćby dlatego, że całą noc przebywały w towarzystwie oliwy z marynaty. Piekę około 1,5h. Po tym czasie najtrudniejszy manewr, który wymaga nieco wprawy, ale dla amatorów chrupiącej skórki- niezbędny. Wyjmuję kurczaka z piekarnika i wyciągam go z rękawa, najprościej przy pomocy dużego widelca, który zwykle jest jednym ze sprzętów wśród zestawu łyżek- akcesoriów kuchennych. Kurczak z powrotem ląduje w naczyniu w którym na dnie powinna znaleźć się tylko minimalna ilość tłuszczu, którego rękaw po pieczeniu jest pełny. Podkręcam temperaturę piekarnika do 200 stopni, włączam dodatkowo opcję górnego grilla, przypiekam kurczaka 10 minut, obracam go i przypiekam drugą stronę kolejne 10 minut. Podczas tego wyjmowania, przekładania i przekręcania trzeba oczywiście uważać by się nie oparzyć, ale efekt warty jest zachodu

Mój kurczak potrzebuje jednak jakiegoś obiadowego towarzystwa. Jest ostry i delikatnie słodki, więc wybrałam również taką opcję w kwestii dodatku. Pieczone słodkie ziemniaki. 4 duże bataty, zapełnią całą blaszkę piekarnika. Obieram, kroję na kształt łódek, wkładam do miski, zalewam sokiem z połówki cytryny, solę, pieprzę i dodaję rozmaryn, w takiej formie jaką posiadam. Wlewam około pół szklanki oliwy, mieszam tak, aby olej i przyprawy otoczyły każdą cząstkę. Przekładam na blaszkę. Główkę czosnku, w całości kroję na pół, skrapiam oliwą i kładę pomiędzy batatami. Tak przygotowane ziemniaki trafiają do piekarnika w momencie gdy trafia do niego kurczak na dopiekanie skórki. 20 minut w 200 stopnia w zupełności wystarczy aby ziemniaki były lekko chrupiące z zewnątrz i słodko kremowe w środku. Jeśli jest taka potrzeba- dosalam przed podaniem.
Jeśli macie świeży rozmaryn, dobrym pomysłem jest zalać go wcześniej oliwą i tak aromatyzowaną, wraz z ziołami dodaję do batatów przed pieczeniem.

Pieczony czosnek jest leciutko wyczuwalny w ziemniakach, ale może także być świetną bazą do czosnkowego sosu, który genialnie sprawdzi się w tym zestawie. Łyżka majonezu, 3 łyżki jogurtu, rozgnieciony, lekko przypieczony czosnek, sól i pieprz do smaku. A do tego wszystkie polecam także, być może dość banalnie, ogórka kiszonego. Smacznego!

Sałatka "przejściówka"

Wiosna, przynajmniej zgodnie z kalendarzem. Za oknem raz piękne słońce, raz deszcz ze śniegiem. Tęskni się za ciepełkiem, już by się chciało pozbyć z grzbietu ciężkiej zimowej kurtki, pójść na spacer, przynieść po drodze z ogródka zestaw nowalijek i jeść je pod każdą postacią. Tylko od chęci do realizacji jeszcze daleka droga. Wiosna rozkręca się powoli i są takie dni kiedy przemarznięta chowam się pod kocem i tylko gorąca herbata z wszelkimi rozgrzewającymi dodatkami jest w stanie pomóc. Wtedy mam ochotę zjeść coś… treściwego. Zaraz myślę, że to zły pomysł, w końcu trzeba by zrzucić nadmiar kilogramów na wiosnę. Ale jest coś co jak dla mnie świetnie łączy te dwie rzeczy. Sałatka. Jednak nie byle jaka, a zawierająca to na co aktualnie mam ochotę. Można wymieszać ze sobą wszystko.

Mój ideał na dziś to

  • kilka liści sałaty lodowej pokrojonej/połamanej dość drobno
  • papryka czerwona 
  • rzodkiewki
  • zielony ogórek
  • ser feta lub ugotowana wcześniej pierś z kurczaka lub i jedno i drugie 🙂

Niby miks jakich wiele, ale do tego należy przygotować jeszcze sos. I to on sprawia mi zawsze tyle radości. Jest przepyszny, ma wyrazisty smak. Pasuje do świeżych warzyw, ale i gotowanych i podawanych na przykład w formie carpaccio. Dowolność jego wykorzystania jest duża. Do jego przygotowania wykorzystuję:

  • Oliwę z oliwek
  • sok z połówki cytryny
  • dwie duże łyżki musztardy francuskiej (z całymi ziarnami gorczycy)
  • łyżkę innej, gładkiej musztardy np. typu sarepska
  • 2-3 ząbki czosnku pokrojone w plasterki
  • łyżka miodu lub konfitury pomidorowej lub cebulowej (moim zdaniem dobrej konfitury można dodać więcej niż miodu)
  • sól i pieprz do smaku (jeśli używam ostrej musztardy uważam wtedy z dodawaniem pieprzu)

Wszystkie składniki wkładam do słoika, zakręcam, mieszam energicznie potrząsając i gotowe.
Słoik pełen obietnic pysznego acz lekkiego ucztowania. Taki sos dodany do ulubionego zestawu składników sałatkowych sprawi, że ciekawie “podkręcimy” smak warzyw. Jego dość mazista konsystencja w połączeniu z chrupkością świeżych warzyw- bajka! Świetny pocieszacz na jeszcze chłodny choć już wiosenny dzień. Smacznego!