Letnia panna cotta

Mój przepis na “gotowaną śmietanę” uprościłam jak najbardziej się dało. Przy użyciu żelatyny panna cottę robi się naprawdę w mig. Śmietana, w formie swego rodzaju galaretki, jest kremowa i rozpływa się w ustach. Lubię do tej słodkiej, białej chmurki dodać coś owocowego i kwaśnego. To mój drugi przepis na ten deser, więc jak dobrze się domyślacie, jest to jeden z moich ulubionych kalorycznych grzeszków.

Która wersja tego deseru jest Waszą ulubioną? Warto popróbować i znaleźć swój ideał!


500 ml śmietanki 30%  podgrzewam, dodaję pół łyżeczki cukru aromatyzowanego wanilią lub cukier wanilinowy a najlepiej pestki z całej jednej laski wanilii,  oraz 3-4 łyżki białego cukru. Gdy śmietanka się podgrzeje a cukier rozpuści, w kilku łyżkach ciepłej wody lub mleka rozprowadzam dwie płaskie łyżeczki żelatyny lub półtorej łyżeczki agaru. Przestudzoną śmietankę wylewam do pucharków i wstawiam do lodówki. Polecam każde naczynie przykryć folią spożywczą, by do deseru nie przeniknęły zapachy z lodówki.Truskawki, około 250 g, miksuję z dwiema łyżeczkami cukru i sokiem z połówki cytryny- chcę żeby owocowa polewa mocno kontrastowała ze słodką bazą deseru. Gdy śmietanka zastygnie polewam wierzch owocowym sosem i gotowe. Oczywiście według sztuki serwowania tego deseru powinno się go wyjąć z formy, w której zastygał na talerzyk, ja jednak nie jestem aż tak konserwatywna. Mniej zachodu i mniej zmywania ;)Waniliowa baza tego deseru będzie pyszna z sosami wszelkiej maści. Z owoców leśnych, brzoskwiń, arbuza, ale także z płynną czekoladą czy toffi. Wszystko zależy od tego czy lubimy kontrastowe połączenia smaków, które tak naprawdę się dopełniają, czy też mamy ochotę na bombę pełną słodkości.

Jarmużowa

Jarmuż teraz jest na topie i całe szczęście. Jest to odmiana kapusty o długich, pomarszczonych, dekoracyjnych liściach, która jest skarbnicą białka, błonnika, witamin – przede wszystkim C i K, a także wapnia i potasu. Dostarcza sulforafanów oraz karotenoidów, czyli substancji pomagających zapobiegać powstawaniu nowotworów. Czas więc przestać nim dekorować półmiski a zacząć wcinać ile się da!

Jarmuż jest świetną podstawą do sałatki, idealny na zdrową przekąskę, gdy upieczemy go na chrupiące czipsy. Moja propozycja to jednak zupa.

Jarmuż nie ma przesadnie agresywnego smaku, dlatego smak mojej zupy podkręciłam selerem naciowym.
Zupę gotuję na wywarze warzywnym lub warzywno-mięsnym, według przepisu, który znajdziecie w sekcji z przepisami bazowymi. Jeśli jednak przygotowujecie wywar na tę konkretną zupę, to polecam aby użyć wyłącznie mięsa drobiowego.
Pod koniec gotowania wyławiam mięso, marchewki- chcę uniknąć ich przebijającej się słodkawej nuty; oraz inne części wywaru, które mogą uniemożliwić zmiksowanie zupy. Na 2 litry płynu wrzucam 3 łodygi selera wraz z liśćmi, pokrojone w nieduże kawałki- szybciej zmiękną, oraz 3 średniej wielkości ziemniaki, również pokrojone w kostkę. W Międzyczasie pozbawiam liście jarmużu grubego, dość włóknistego środka i oczywiście myję je. Gdy ziemniaki i seler są miękkie- wrzucam liście jarmużu (duży pęczek, lub 3/4 standardowego opakowania z marketu). Próbuję zupy i doprawiam w razie konieczności solą i pieprzem, lubię dosypać także szczyptę imbiru i dodać łyżeczkę soku z cytryny. Jeśli lubicie ostre potrawy, świetnie sprawdzi się w tej zupie papryka typu chili, najlepiej jalapeño.
Gotuję 3 minuty i zestawiam zupę z ognia. Lekko studzę i miksuję. Zupa nie będzie zbyt gęsta można ją podać czystą, z grzankami, z makaronem lub kaszą lub po prostu udekorowaną natką pietruszki i czipsami z boczku.

Sałatka ze szpinakiem, jajkiem, boczkiem…i co tam jeszcze w ręce wpadnie

Moje potrawy często powstają jako miks tego co gdzieś, kiedyś przeczytałam, spróbowałam z tym, co akurat, w danym momencie przyjdzie mi do głowy. Sałatka “Aniowa”- bo tak jest nazywana przez niektórych moich znajomych, jest owocem właśnie takiej wariacji na temat zieleniny.

Sałatkę zwykle przygotowuję z okazji jakiegoś większego biesiadowania, nie jest może najlżejsza, ale pożywna i smaczna.

Do jej przygotowania w wersji imprezowej, czyli dla kilku osób, potrzebujemy:

 

  • 5 jajek ugotowanych na twardo
  • około 300 g boczku pokrojonego w średniej wielkości kostkę, ja najbardziej lubię wykorzystać surowy wędzony boczek
  • około 20 pomidorków koktajlowych lub 3 duże pomidory
  • suszone pomidory z oleju
  • szczypiorek
  • dwie łyżki oliwy z oliwek (lub oliwy z suszonych pomidorów jeśli jest dobrej jakości lub po prostu smaczna)
  • łyżka soku z cytryny
  • sól
  • pieprz
  • czerwona papryka w proszku- słodka (2 łyżeczki) i pikantna (pół łyżeczki)
  • no i szpinak (jedno opakowanie świeżego, paczkowanego lub 3 naprawdę duże garści)
  • dwie łyżki startego parmezanu lub grana padano.

Szpinak myję i osuszam kładąc na papierowy ręcznik, wrzucam do miski. Dodaję pomidory; koktajlowe kroję na pół, duże pomidory w ósemki. Jajka kroję w ćwiartki i dorzucam do całości. Suszone pomidory kroję w cienkie paski, dodaję do sałatki wraz z dwiema łyżkami oliwy, z której je wyjęłam. Szczypiorek siekam i także dorzucam. Boczek podsmażam na patelni. Powoli wytapiam z niego tłuszcz tak, aby każdy fragment stał się rumianym chrupkiem. Na koniec na patelni pojawia się papryka. Starannie mieszam by oblepiła przysmażony boczek i trzymam na gazie jeszcze minutę, maksymalnie dwie, nie dłużej, by przyprawy nie przypalić. Papryka poddana takiej obróbce uwolni więcej aromatów. Przerzucam boczek na papierowy ręcznik żeby pozbyć się nadmiaru tłuszczu i dorzucam go do reszty składników. Dodaje ser i sok z cytryny i wszystko starannie mieszam. Próbuję- w zależności od tego ile słoności odda oliwa z pomidorów i boczek- sałatkę dosalam lub nie. Z całą pewnością doprawiam ją jeszcze czarnym pieprzem. Oliwa, papryka, sok z cytryny, parmezan i kawałki jajek, które, nie ma siły, po prostu lekko rozpadną się przy mieszaniu, tworzą miksturę, która smakowicie oblepi liście szpinaki i połączy wszystko w całość. Nie potrzeba już innych sosów, majonezów- jeśli wyjdzie zbyt sucha, dolejcie jeszcze trochę oliwy. Smacznego!

Syrop z kwiatów dzikiego bzu

Po raz pierwszy spróbowałam go kilka lat temu. Do kupienia był głównie w aptekach, sklepach zielarskich czy z żywnością ekologiczną. Do tej pory nie jest przesadnie popularny- syrop z kwiatów dzikiego bzu.

Korzystnie wpływa na dolegliwości w przeziębieniu, ma działanie antywirusowe, wzmacnia odporność, uśmierza ból, działa oczyszczająco, przyspiesza przemianę materii, a to wszystko dzięki licznym witaminom i składnikom mineralnym. Znajdziemy w nim: beta karoten, witaminy A, B1, B2, B3, B6, C, potas, wapń, magnez, fosfor, sód, żelazo, miedź, mangan i cynk a także inne substancje o dobroczynnym działaniu dla naszego organizmu, jak chociażby cholinę, która obniża ciśnienie, zmniejsza odkładanie tłuszczu w organizmie a także ma działanie antynowotworowe.

 Syrop można pić profilaktycznie, niczym syrop na kaszel, jest jednak na tyle smaczny, że polecam dodać do herbaty lub rozcieńczyć wodą i przygotować orzeźwiającą lemoniadę, świetnie gaszącą pragnienie. Bajecznie sprawdzi się jako polewa do lodów czy naleśników. Wystarczy włączyć wyobraźnię i gwarantuję, że wymyślicie mnóstwo połączeń, w których idealnie sprawdzi się ten kwiatowy smak.

Przygotowanie nie jest ani specjalnie trudne, ani specjalnie czasochłonne. Przygotujcie następujące składniki:

  • 50 wachlarzy kwiatów bzu (podobno najlepiej zrywać je w słonecznie południe)
  • 2 litry wody
  • 2kg cukru
  • sok z 4-5 cytryn

Kwiaty pozbawiłam łodyżek przy pomocy nożyczek. Pojedyncze kwiatuszki są bardzo drobne i oczywiście nie mam tu na myśli odcinania każdego z tych maleńkich kwiatków. Każdy wachlarz pozbawiłam po prostu tych najgrubszych i największych zielonych części.

Zagotowałam wodę z cukrem i gorącym syropem zalałam kwiaty. Na koniec dodałam sok z cytryn. Naczynie z całą tą miksturą przykryłam ściereczką o niezbyt gęstej strukturze, by zapewnić dopływ powietrza do środka. Obwiązałam wszystko nitką i odstawiłam na 48h. Po tym czasie przecedziłam płyn przy pomocy gazy (myślę, że sitko z drobnymi oczkami też mogłoby dać radę) i zagotowałam. Umyłam i wyparzyłam butelki- jak to do przetworów, przelałam gorący płyn, zakręcone butelki postawiłam do góry nogami i tyle. Pierwsze przetwory na spiżarnianą półkę gotowe.

A może to dobry pomysł na oryginalny prezent?

Polecam rozcieńczyć w dużym dzbanku w proporcjach, by odpowiadał nam poziom słodyczy, dodać kilka świeżyć plastrów cytryny, listków mięty, kilka kostek lodu… i żaden upał nie będzie nam straszny!

Owocowa pychota na upalny dzień

Może z tym upalnym dniem to faktycznie nieco przesadziłam, ale ciepło jest, słoneczko rozkosznie świeci. Krem z filtrem poszedł w ruch, zabieram leżak na słonko, może uda się zmienić nieco odcień skóry na bardziej odpowiadający letnim klimatom. A tymczasem w lodówce… czeka coś na ochłodę. Ładnie wygląda?

Prosty, orzeźwiający i pyszny, dwa w jednym, napój i deser. Na początek przygotowujemy składniki.

  • Truskawki- myjemy i oczywiście pozbawiamy szypułek.
  • Zielonego melona obieramy i kroimy w kostkę (wszystko będziemy miksować, więc nie musi być drobna)
  • To samo z ananasem- obieramy i kroimy
  • Potrzebujemy także banana, bez skórki oczywiście 😉
  • Przyda się cukier i jabłkowy cydr

Truskawki miksujemy z cukrem- cukru dodajemy wedle uznania i w zależności, jak słodkimi owocami dysponujemy. I już, tyle, to jest baza truskawkowa. Jasna warstwa to banan zmiksowany z melonem i ananasem, przy czym melon dodałam dwa razy więcej niż ananasa. Wszystko zmiksowałam z jabłkowym, słodkim cydrem (około pół szklanki).

Koktajl lubię przygotować tak, aby warstwa truskawkowa była dość mocno słodka natomiast jasna, górna kwaskowa i orzeźwiająca. Aby napój wyglądał ładnie, górną warstwę wlewam powoli, przechylając lekko szklankę i lejąc delikatnie po ściance.

Pychotka! Gorąco polecam na gorący dzień i nie tylko. Taka słodkość potrafi poprawić humor jak nic! Prawie jak rozpustnie czekoladowe ciastko 🙂

Szpinakowa zupa-krem

Zielonego nigdy za wiele. Zwłaszcza wiosną, kiedy po miesiącach szarugi i wyjadania zapasów i mrożonek, możemy wreszcie korzystać z dobrodziejstw wiosennych, a w sumie już letnich plonów.

Szpinak uwielbiam w każdej postaci. Fakt, trzeba wiedzieć jak przyrządzić i doprawić żeby dobrze smakował i przekonał do siebie sceptyków. Poniższy przepis nie wymaga żadnych magicznych sztuczek, po prostu oddania szpinakowi tego, co szpinakowe 😉

Zupę polecam gotować na wywarze warzywnym lub warzywno-wołowym lub wieprzowym.
Zaczęłam od obgotowania kości. Wykorzystuję kości, gdyż oddają dużo smaku a niewiele tłuszczu. Po zagotowaniu ściągam szumy a następnie dodaję warzywa. Na około 2 litry wody wrzucam 3 nieduże marchewki, 2 pietruszki, pora, selera, 5 ziemniaków, cebulę. Doprawiam kilkoma ząbkami czosnku- czosnek i szpinak to dobrana para. Dorzucam 2 ziarenka ziela angielskiego, kilka listków laurowych. Solę, pieprzę i gotuję do momentu aż warzywa całkiem zmiękną.

Następnym krokiem jest wyciągnięcie kości i dorzucenie dokładnie opłukanego wcześniej szpinaku w ilości… hmm… dwóch naprawdę solidnych garści. Pierwsze wrażenie po wrzuceniu liści do garnka powinno być takie, że zupa będzie za gęsta- oznacza to, że ilość szpinaku jest właściwa Wystarczy bowiem chwila i zdecydowanie zmieni się jego struktura, zmięknie i połączy się z wywarem. W tym momencie próbuję i doprawiam zupę jeśli to konieczne Obowiązkowo dorzucam szczyptę gałki muszkatołowej i około łyżki soku z cytryny. Szpinak, owszem, sam w sobie wnosi delikatnie kwaskowy posmak, ale mnie zależy na dodatkowym uwydatnieniu tego smaku. Słodkość ziemniaków, marchewki plus kwaśny szpinak i nieco cytryny- świetnie się zrównoważą i niejako zbudują cały smak naszej zupy.

Szpinaku nie należy gotować długo, gdyż po pierwsze nie ma takiej potrzeby, a po drugie gotowany zbyt długo straci swój piękny kolor. Wszystko warzy się ze sobą jakieś 3-4 minuty, w międzyczasie staram się odłowić ziele i liście laurowe. Zupę choćby lekko chłodzimy, a następnie miksujemy. Studzenie jest dość istotne, miksowanie gorących potraw przyspiesza bowiem tępienie się noży blendera czy malaksera. Zupa gotowa. Podgrzewamy- jeśli wystygła zbyt mocno. Jest to też dobry moment, by jeszcze ją doprawić jeśli czegoś nam w niej brakuje.

Można ją podawać z jajkiem, grzankami, uprażonymi pestkami, makaronem, kaszą… Jednak zupa wychodzi dość gęsta i równie dobrze sprawdzi się bez dodatków z niewielkim kleksem kwaśniej śmietany dla dekoracji. Smacznego zielonego!

Placuszki BEZ wyrzutów sumienia

Bo słodkie, bo smażone, chyba kaloryczne… a kto by o to dbał, gdy tak krótko można się nimi cieszyć! Jest to, przyznaję, nowość w moim wykonaniu. Testowane na ludziach, przeżyli i proszą o jeszcze, a to zwykle dobry znak. 🙂

O plackach z kwiatami bzu słyszałam już dawno, ale jakoś… nie miała przekonania, a może potrzeby, żeby sprawdzić, czy faktycznie smakują tak pysznie jak twierdzą ci, którzy spróbowali. Niektórzy piszą, że jest to smak ich dzieciństwa… czy ktoś z Was to potwierdza? U mnie w domu nie przyrządzało się takich pyszności i teraz już wiem, co straciliśmy. Placki są naprawdę wyśmienite i banalne w przygotowaniu.

Podobno najlepiej jest zrywać kwiaty w południe, w słoneczny dzień. Najlepiej te, które dopiero co rozkwitły. Podobno, bo ja zebrałam je w dość ciepły, ale średnio słoneczny… wieczór, wydaje mi się, że też zdały egzamin. Obcięłam je ze sporym kawałkiem gałązki, za chwilkę dowiecie się, czemu to posłużyło.

Kwiaty leciutko, opłukałam, od spodu trzymając za gałązkę, by wypłukać jak najmniej pyłków. Ułożyłam je na ściereczce by osuszyć z nadmiaru wody i zabrałam się do przygotowania ciasta.

Ciasto- całkiem jak naleśnikowe. Na 6 kwiatów zużyłam pół litra mleka, jedno jajko, około 5 czubatych łyżek mąki, szczyptę soli i łyżeczkę cukru. Ciasto powinno mieć konsystencję pitnego jogurtu, nie powinno być zbyt gęste, gdyż placki mogłyby wyjść zbyt grube i nie dosmażyć się w środku. Trzymając za “ogonek” każdy z kwiatów zanurzyłam w cieście a następnie włożyłam na patelnię z dość mocno rozgrzanym olejem. Miejsca, gdzie ciasto słabiej pokryło kwiaty uzupełniłam dolewając odrobinę ciasta łyżeczką. Należy pamiętać żeby kontrolować temperaturę smażenia. Ciasto zawiera cukier, więc zbyt wysoka spowoduje, że placki szybko się spieką a nie usmażą jak powinny.

Gdy placki się smażą czas pozbyć się gałązek, najlepiej przy pomocy nożyczek- bezproblemowo odcięłam gałązka po gałązce i przewróciłam placki na drugą stronę. Na patelni ceramicznej, która dość dobrze rozprowadza ciepło smażyłam 6 minut na jednej i 4-5 na drugiej stronie. Wyłożyłam je na papierowy ręcznik by odsączyć z ewentualnego nadmiaru tłuszczu.

Placuszki świetnie smakują posypane cukrem pudrem, z miodem lub syropem. Ja serwowałam, i polecam to zestawienie, polane słodziutkim miodem z dodatkiem zmiksowanych truskawek.

Biegnijcie jutro na poszukiwanie kwitnącego dzikiego bzu, bo to ostatni dzwonek. A ja chyba spróbuję jutro upolować kwiaty akacji- podobno też pyszne!

Bulion warzywno-mięsny

Dobry wywar może być bazą do wielu dań. Zup, sosów, zapiekanek, dań jednogarnkowych, duszonych, pieczonych mięs- spektrum użycia jest naprawdę szerokie. Lubię przygotować sporą, esencjonalną porcję raz na jakiś czas i przechowywać ją na wypadek sytuacji podbramkowej. Wywar można na ciepło zamknąć w dobrze wyparzonym słoiku i przechowywać w lodówce lub po prostu zamrozić. Cała jedna szuflada mojego zamrażalnika jest poświęcona takim magicznym półproduktom. Trzeba uważać, żeby dobierając się do moich zamrażalnikowych silikonowych form nie przygotować sobie drinka z dziwnym mięsnym posmakiem 😉


Wiem, bulion najlepszy jest świeży, niezaprzeczalnie. Ale gdy mam w perspektywie mocno zabiegany tydzień i wiem, że ciężko będzie mi wygospodarować dłuższą chwilę na pichcenie- taki trik bardzo ułatwia przygotowanie smacznego posiłku.

Dobry bulion to duża ilość warzyw i najlepiej różne rodzaje mięsa.

Potrzebne składniki to:

  • Około 300-500 g łaty/pręgi wołowej
  • 4 skrzydła kurcząt lub duża porcja rosołowa lub perliczka lub golonka z indyka (mięso oczywiście najlepiej kupić w sprawdzonym punkcie na lokalnym targu. Wiadomo, chodzi o lepszą jakość. To, które jest dostępne w markecie czasem oddaje smak i zapach paszy, którą zwierzęta były karmione) Im więcej mięsa użyjecie tym lepiej, najlepiej różnych rodzajów. Nie bójcie się, że bulion będzie za tłusty. Jeśli taki faktycznie wyjdzie wystarczy go wystudzić i pozbyć się zbędnego zastygłego na powierzchni tłuszczu.
  • 5 średich marchewek, z marchewką nie przesadzamy, bo doda zbyt dużo słodyczy
  • 3 spore pietruszki, najlepiej wraz z nacią
  • duży seler, również z natką
  • duży por
  • duża cebula
  • 2-3 ząbki czosnku
  • 7 liści laurowych
  • 2-4 ziarna ziela angielskiego
  • sól, pieprz i lubczyk

Do około 4-5 litrów zimnej wody wrzucam mięso wołowe. Dobrze pamiętać aby mięso, które chcemy gotować wyjąć z lodówki przynajmniej 15 minut wcześniej. Doprowadzam do wrzenia, ściągam szumy i doprawiam. Dorzucam cebulę w całości, ząbki czosnku, ziele angielskie, liście laurowe, nieco pieprzu i soli. Gotuję na niewielkim ogniu około 20 minut po czym dorzucam kurczaka i wszystkie warzywa. Nie zależy mi na wyjątkowej klarowności bulionu, tylko raczej na maksymalnie intensywnym smaku. Jednak po 30-40 minutach gotowania wyjmuję zielone części warzyw, pora i cebulę, gdyż one najszybciej zmiękną. Resztę gotuję jeszcze przez następne pół godziny- dolewając wody jeśli jest to konieczne. Doprawiam intensywnie, krótko mówiąc przesalam i przepieprzam bulion, dodaję lubczyk, czubatą łyżeczkę jeśli mam suszony, pół pęczku jeśli dysponuję świeżym. Gotuję to wszystko jeszcze kilka minut i przecedzam. Zwykle część od razu trafia do jakiejś potrawy a reszta ląduje w zamrażalniku niczym kuchenne pogotowie- w razie co. Pamiętajmy, że taki bulion jest niejako koncentratem- inaczej wykorzystując go przygotujemy danie zdecydowanie za mocno doprawione.

Szparagowe śniadanie

Nie rzucam słów na wiatr. Szparagi, w sezonie, wykorzystuję do granic możliwości. Jako główna część posiłku, baza lub jako dodatek. Gotowane w wodzie, na parze, grillowane, pieczone- co kto woli.

Czasem mam ochotę poszaleć w kuchni nie tylko obiadowo i kolacyjnie ale także śniadaniowo. Zwłaszcza gdy czeka mnie intensywny dzień, lubię dodać sobie otuchy i przede wszystkim energii czymś smakowitym. Dla mnie idealne są jajka, po których zjedzeniu długo nie odczuwam głodu, a gdy załatwiam mnóstwo spraw i jestem zabiegana to dosyć ważne. Ileż to razy siedziałam na spotkaniu i umierałam ze wstydu gdyż kiszki grały marsza, albo raczej jakiś heavy metalowy koncert 😉 Moja propozycja śniadania ze szparagami i jajkiem nie jest może najszybsza, ale przy dobrej organizacji pracy nie zajmie dużo więcej czasu niż zrobienie wieloskładnikowej kanapki.
Oczywiście nie ma to jak świeże pieczywo do śniadania, i tutaj też świetnie się sprawdzi jako dodatek, ale jeśli unikacie go ze względów dietetycznych, to moja wersja porannego posiłku skutecznie pozwoli je wyeliminować.
Krok pierwszy to nagrzanie piekarnika do 200 stopni. W międzyczasie przygotowujemy szparagi- obcinamy lub odłamujemy zwłókniałe końcówki, w razie konieczności obieramy je. Na patelni rozgrzewamy łyżkę oleju i podsmażymy na niej 2-3 ząbki czosnku, gdy lekko się zrumieni, dokładamy szparagi i całe pomidorki koktajlowe. Dokładam na patelnię łyżkę masła, wszystko lekko solę, pieprzę i dodaję ulubione zioło. Najbardziej lubię wykorzystać tymianek lub cząber, oczywiście może być suszony. Warzywa smażę około 5 minut, w dość wysokiej temperaturze, pilnujemy by nic nie przywarło, najlepiej potrząsając patelnią- podczas mieszania łatwiej zniszczymy kształt warzyw. Na koniec wbijamy na mocno rozgrzaną patelnię jajka i nasz praca już prawie skończona.
Teraz wystarczy tylko leciutko doprawić jeszcze surowe jajka i wstawić całość do nagrzanego piekarnika (góra- dół), a po 10-15 minutach pałaszować!

Szparagowe co nieco

Póki sezon na szparagi trwa, w mojej kuchni królują kilka razy w tygodniu od momentu pojawienia się na straganach pobliskiego targu. W różnych wersjach obiadowych, śniadaniowych lub jako przekąska. Jeden z pomysłów to szparagi zapieczone w cieście francuskim. Mogą stanowić odrębne danie lub dodatek, na przykład do pysznej pieczonej rybki.

Ta wersja szparagów nie wymaga od Was specjalnego sprzętu kuchennego, żadnych wysokich garnków, wiązania sznurkiem- zapomnijcie!

Wykorzystuję zielone szparagi, te po prostu najbardziej mi smakują. Póki są młode- nie obieram ich, wyłącznie myję. Naginam końcówkę każdego szparaga żeby pękła w miejscu w którym kończy się najbardziej włóknista część. Tak przygotowane warzywa wrzucam na osolony wrzątek i obgotowuję nie dłużej niż 5 minut. Odcedzam i lekko studzę. 3-4 szparagi owijam dość cienkim plastrem boczku oraz nie za grubym paskiem ciasta francuskiego. Układam na blaszce wyłożonej papierem.

Wystające spod boczku i ciasta szparagi natłuszczam lekko oliwą i wstawiam do piekarnika nagrzanego do 190 stopni (góra-dół) na 12-15 minut, do momentu aż ciasto będzie złote.

Szparagi obgotowywane były w osolonej wodzie, boczek także dodaje słoności, więc jedyna przyprawa, którą ewentualnie polecam dodać to pieprz lub papryka- coś do doda ostrości. Choć muszę przyznać, że pomimo iż lubię ostre potrawy, szparagi wolę w wersji jak najbardziej naturalnej. Chodzi w końcu o to, żeby wydobyć i podkreślić ich słodkawy, bulwiasty smak, a nie go zabić.

W bardziej bogatej wersji dodawałam jeszcze suszone pomidory z oleju oraz ser.

Jeśli lubicie szparagi mocno chrupiące, al dente, to wystarczy ich po prostu nie obgotowywać.

Wszystkiego szparagowego życzę!